Nie wiedziałem, co mam powiedzieć. Tylne łapy same się pode mną ugięły, sprawiając, że usiadłem ciężko na ziemi. Samica pociągnęła żałośnie nosem, odwróciła się i pobiegła w swoją stronę. Za to moje łapy były jak wtopione w ziemię. Za nic nie chciały się ruszyć. Siedziałem tylko bezczynnie i odprowadzałem wzrokiem Melisę. Tak jak to się wcześniej odbywało, do niczego nie dojdziemy. Ja idę za nią - ona ucieka. Czas zakończyć te zabawy w kotka i myszkę. Niech ucieka. A kiedy się zmęczy, sama wróci.
Wstałem z pewnym trudem, gdyż nieźle się zasiedziałem i wróciłem do centrum watahy. Akurat zaczął padać deszcz. Drobny, zimny deszcz. Jakże dobra na to pora.
Położyłem się pod wielkim, starym świerkiem, którego rozłożyste gałęzie i gęsto osadzone igły chroniły mnie przed opadem wody. Położyłem pysk na przednich łapach i czekałem na cokolwiek. Uderzenie pioruna z nieba tuż przy mnie, ataku krwiożerczego demona, upadnięcia drzewa, przyjścia Melisy...
Całe szczęście, że jestem taki cierpliwy.
(Melisa?)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz