Get Your Gunn
Ciszę lasu przerwało przerażające szczekanie, wydobywające się z tuzina psich gardeł. Usłyszałam, jak sarny zrywają się do ucieczki i jak ptaki odlatują na wyższe gałęzie drzew. Niewiele myśląc również zerwałam się do ucieczki. Uważając, by moje skrzydła nie zahaczyły o drzewa, biegłam przez las, byle jak najbardziej oddalić się od psów.
Biegłam i biegłam, jednak i tak wkrótce zobaczyłam za sobą dwanaście podłych wyżłów, mających chęć zapolować na wilka.
Nie, nie są to psy na rozkazach Ludzi. To nieobliczalna sfora, zdziczałych, agresywnych psów, których ulubionym zajęciem jest zabijanie i terroryzowanie. Pędzą za mną. Jeśli szybko czego nie wymyślę, zabiją mnie.
Spróbowałam rozprostować skrzydła. Od razu uderzyłam się o pień drzewa. Zabolało... Nie uda mi się tu wzbić w powietrze. Muszę wymyślić coś innego. Biegłam więc dalej, szukając jakiegokolwiek ratunku. Przecież jakiś musi się znaleźć!
Zwiększyłam nieco dystans między mną, a sforą, jednak nie zamierzałam zwalniać. Nagle zauważyłam wejście do jakiejś groty. Może psy tam nie wejdą. Nie uda mi się dobiec do polany, żeby wzbić się w powietrze. A skrzydła w wejściu do dziury nie będą mi przeszkadzać. Umiem je umiejętnie złożyć.
Szybko podbiegłam do mojej "ostatniej deski ratunku". Wepchnęłam tam głowę, po czym cała tam wlazłam. Udało mi się to bez żadnych przeszkód. Znalazłam się w wielkiej jaskini. Tyle, że teraz pogrążyłam się w całkowitej ciemności.
Mimo to ruszyłam przed siebie, bo psy odkryły moją kryjówkę. Te ścierwa tak łatwo nie odpuszczają...
Uważając na nogi, biegłam przez jakiś zalany wodą korytarz. Plusk wody odbijał się echem od skał i zagłuszał mój przyśpieszony oddech. Jakimś cudem udawało mi się wyczuć, kiedy miałam przed sobą jakąś przeszkodę. Zaoszczędziło to mojego czasu i bólu. Po jakimś czasie oswoiłam się z mrokiem.
Niestety nadal miałam jeden problem. Psy dostały się do jaskini za mną i biegły za moim tropem. Trzeba je jakoś zgubić.
Biegnąc w głąb jaskini, nagle poczułam obok siebie silny podmuch powietrza. Spojrzałam w bok. Nie wiem, co miałoby to dać, przecież nic nie widziałam w ciemności. Ale tam był przeciąg. I może wyjście. Jednak ten korytarz był o wiele węższy, niż ten główny. Mimo to zagłębiłam się w niego.
Tu zmuszona byłam iść wolniej. Nagle zobaczyłam na drodze przed sobą nikłe światło. Podbiegłam do niego. Światełko okazało się być niedopalonym ogniskiem. Otworzyłam oczy ze zdumienia. Szczęście mi dzisiaj sprzyja.
Dopiero teraz zauważyłam, że w tym korytarzu nie ma wody. Za to może znaleźć się jakiś suchy patyk...Zaczęłam po omacku szukać czegoś, co mogłoby robić za pochodnię. Kolejny fart. Znalazłam. Półmetrowy, spróchniały patyk, bardzo łatwopalny. Złapałam jeden jego koniec w pysk (tak jak psy łapią swoje kości), a drugi przyłożyłam do niedogaszonego ogniska. Szybko się zapalił.
Teraz miałam światło i mogłam iść dalej. Ruszyłam więc przez jaskinię, szukając wyjścia. Nagle włos zjeżył mi się na karku. Za mną słychać było wściekłe psie wycie. Odkryły mnie.
Ruszyłam biegiem.
Nie miałam czasu podziwiać w jak piękne wzory układają się skalne nacieki, bo w tej chwili bałam się o swoje życie. Pędziłam przed siebie najszybciej jak tylko mogłam, nie obijając się o ściany.
Nagle grunt pod moimi przednimi łapami zniknął. Spadłam w dół i zaczęłam zjeżdżać po niemal pionowej, śliskiej ścianie. Szybko rozprostowałam skrzydła i zaczęłam nimi machać. Dzięki temu udało mi się wyhamować i wzlecieć w górę. Na szczęście nie wypuściłam pochodni.
Znalazłam się w kolejnej grocie. Była ogromna. I głęboka. Gdybym nie rozprostowała skrzydeł, spadłabym na samo dno i zabiłabym się na na ostrych kamieniach, wyrzeźbionych przez wodę. Spojrzałam w górę. Zobaczyłam tam dziurę, przez którą tu wpadłam. Czekały tam warczące psy. Nagle jeden pośliznął się i spadł w dół. Wolę nie wiedzieć, co stało się z nim, gdy spadł na dno. Usłyszałam jedynie krótki, żałosny pisk. Zacisnęłam powieki, usiłując, żeby nie wyobrażać sobie tego, co się z nim stało.
Wzleciałam wyżej. Psy nadal mnie obserwowały, ale było ich jakby mniej. W skale znalazłam niedużą szparę, z której nadal wiał wiatr. Wyjście. Wcisnęłam się w nią i - czołgając się - ruszyłam w stronę domniemanego wylotu.
Tu przejście było niemal niemożliwe. Była to jedynie wąska, pozioma szpara, raz większa, raz mniejsza. Pełznąc na brzuchu, wbijałam pazury w faliste, płaskie skały, ponieważ momentami były mocno pochyłe. Psy nie będą mnie już gonić. Nie tutaj.
Myślałam, że trwało to wieki, ale w końcu przeszłam ten wąski odcinek i te wszystkie pochyłości i weszłam do "normalnego" korytarza. Był on okrągły, jak rura kanalizacyjna, ale na szczęście z podłoża wystawały kamienie, których można by się złapać lub odepchnąć. Tunel prowadził lekko w górę. Ruszyłam nim, choć skrzydła mocno przeszkadzały mi w przeciskaniu się przez niego. Mimo wszystko w końcu ujrzałam światło.
C.D.N.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz