- Widzisz coś? - krzyczę wbiegając między skały; od trzech dni wraz z
bratem jestem w drodze. Jestem głodna, zmęczona i już powoli odchodzę od
zmysłów.
- Tak! Mam! - dobiega do mnie głos brata. "Dzięki Bogu!" - myślę i kładę
się pod drzewem bacznie obserwując niebo. W końcu widzę młodego
wariata przycinającego powietrze. Noche ląduje kilka metrów ode mnie
- No co tak leżysz? Idziemy! - krzyczy i biegnie w stronę ów Watahy do
której tak mi spieszno. Wstaje i idę za bratem nie pewna czy dobrze
robię. Otrzepuję się z rosy i gnam za bratem. W połowie drogi już nie
wytrzymuję. Wołam Noche' go ale nic się nie dzieje. Gdzie jest, jak Go
potrzebuję?! - Noche! - drę się w niebogłosy. Błądzę wśród drzew
otępiała i szokowana. Bez latającego przewodnika w życiu nie dotrę do
tej watahy! Zatrzymuję się i ponawiam próbę wezwania brata. Nic... ale
ja nie wytrzymam! Zaczynam ciężko oddychać, tracę orientacje; wszystkie
drzewa są takie same. Burczy mi w brzuchu, a odwodnienie powoduje omamy.
Mknę naprzód nerwowo potrząsając łbem. Czuję, że trawie ustępuje twardy
i zbity grunt. Torf. "Czemu ja mam zamknięte oczy?" - dopiero teraz się
orientuję! Otwieram oczy, i szybko zdaje sobie sprawę, że wcale nie
jest lepiej! Mam mroczki przed oczami. Potykam się o coś, pewnie o
kamień i turlam się po... pochyłości. W końcu z pluskiem wpadam do
jakiegoś płytkiego jeziorka. Mam szczęście - mogę oddychać. Mimo
wszystko wycieńczenie robi swoje... tracę przytomność, choć ostatnim co
słyszę jest czyjś głos.
<Azazel? Czeem>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz