środa, 4 czerwca 2014

Od Saori

- Widzisz coś? - krzyczę wbiegając między skały; od trzech dni wraz z bratem jestem w drodze. Jestem głodna, zmęczona i już powoli odchodzę od zmysłów.
- Tak! Mam! - dobiega do mnie głos brata. "Dzięki Bogu!" - myślę i kładę się pod drzewem bacznie obserwując niebo. W końcu widzę młodego wariata przycinającego powietrze. Noche ląduje kilka metrów ode mnie
- No co tak leżysz? Idziemy! - krzyczy i biegnie w stronę ów Watahy do której tak mi spieszno. Wstaje i idę za bratem nie pewna czy dobrze robię. Otrzepuję się z rosy i gnam za bratem. W połowie drogi już nie wytrzymuję. Wołam Noche' go ale nic się nie dzieje. Gdzie jest, jak Go potrzebuję?! - Noche! - drę się w niebogłosy. Błądzę wśród drzew otępiała i szokowana. Bez latającego przewodnika w życiu nie dotrę do tej watahy! Zatrzymuję się i ponawiam próbę wezwania brata. Nic... ale ja nie wytrzymam! Zaczynam ciężko oddychać, tracę orientacje; wszystkie drzewa są takie same. Burczy mi w brzuchu, a odwodnienie powoduje omamy. Mknę naprzód nerwowo potrząsając łbem. Czuję, że trawie ustępuje twardy i zbity grunt. Torf. "Czemu ja mam zamknięte oczy?" - dopiero teraz się orientuję! Otwieram oczy, i szybko zdaje sobie sprawę, że wcale nie jest lepiej! Mam mroczki przed oczami. Potykam się o coś, pewnie o kamień i turlam się po... pochyłości. W końcu z pluskiem wpadam do jakiegoś płytkiego jeziorka. Mam szczęście - mogę oddychać. Mimo wszystko wycieńczenie robi swoje... tracę przytomność, choć ostatnim co słyszę jest czyjś głos.

<Azazel? Czeem>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz