Wadera odeszła, mówiąc coś o śniadaniu, jednak usłyszałem tylko ostatnie jej słowo. "Śniadanie"... Faktycznie, pora na śniadanie. Ale nie miałem ochoty teraz pędzić do watahy, żeby zbierać wilki na zbiorowe polowanie. Z resztą, jeszcze za wcześnie. Nikt nie będzie raczył nawet ruszyć się z leżanek. Po co ich więc wyciągać?
Mój pysk zaatakował nagły powiew wiatru. Zatrząsłem łbem; był to dość dziwny odruch obronny przeciw nieznanemu przeciwnikowi. Po chwili zrozumiałem, że to, co mnie "napadło" to tylko powiew chłodnej bryzy. Chłodnej? Nie, ona była przeraźliwe zimna! Zapowiadało się na koniec ciepłych dni. Potrząsnąłem sierścią, chcąc się trochę rozgrzać. Niewiele to dało.
Skierowałem wzrok na wielką skałę obok mnie. Nie miałem zielonego pojęcia jakie zwierzę mogło unieść takiego kolosa i ułożyć wraz z resztą w ten krąg. Może to nie było zwierzę, tylko jakiś anioł? Albo diabeł? Tak czy siak, pewnie nigdy tej osoby nie poznam. Szkoda. Te dziwne, nieznanego pochodzenia twory niezwykle mnie pasjonowały.
Niebo rozjaśniało już całkowicie. Było niemal całkowicie białe. Nad ziemią rozłożyła się siwa mgła. Pięknie to wyglądało z tej wysokości. Mógłbym gapić się w te widoki bez końca, jednak nie mogę tak marnować cennych minut życia. "Nie znasz dnia ani godziny..."
Podniosłem się, odwróciłem i skierowałem w stronę ścieżki, prowadzącej w dół wzgórza. Powoli, uważając na łapy kroczyłem w dół, po dość stromym odcinku drogi. Kamienie i wystające spod ziemi korzenie nie ułatwiały mi bezpiecznego chodzenia. Kilka razy zahaczyłem o któryś z tych bezdusznych sabotażystów, jednak nie robiły mi one krzywdy.
Gdy uporałem się z tym najtrudniejszym odcinkiem, czekała na mnie spokojna ścieżka. Mogłem się niczym nie martwić. (Ranne ptaszki już wylatywały ze swoich gniazd i dziupli, by zacząć jak co rano świergolić na całe gardło.) Mgła tu nie dosięgała, więc widoczność miałem świetną i nie musiałem się wysilać, by się nie zgubić.
Jednak dreszcz zaskoczenia wywołały chmury zmierzające w stronę terenów watahy. Z rana burza? Dość niespotykane. Może przejdzie bokiem.
Skręciłem lekko, by wejść wgłąb lasu. Szybciej wtedy dotrę do domu. Mijając krzywo rosnące sosny, przeskakując powalone już kłody i przechodząc nad suchymi korytami strumieni wyżłobionymi w glebie, z których zostały już tylko podłużne doły, zmierzałem jak najszybciej do watahy.
Byłem już u podnóża, gdy nagle coś zwróciło moją uwagę. Mianowicie pewien skrawek lasu, który wyglądał, jakby walczyły na nim dwa wściekłe rosomaki. Podszedłem bliżej. Na ziemi zalegała plama krwi. Zaschniętej już, brązowej, wilczej, krwi. Podniosłem wysoko łeb, postawiłem uszy na baczność, poderwałem lewą łapę do klatki piersiowej. Co tu się działo?
Mój wzrok podążył za dalszymi śladami. Małe plamki; tylko niektóre układały się w czytelny wilczy trop. Oczami wyobraźni zobaczyłem połamanego biedaka, całego zakrwawionego, którego powoli ulatuje życie. Co sobie zrobił?
Nie zastanawiałem się nad tym dłużej i ruszyłem za tropem. Ktokolwiek to jest, pewnie potrzebuje pomocy. A jak nie, to zwykłego "do wesela się zagoi". Mniejsza z tym, trzeba go znaleźć.
Z marszu, przez szybki stęp, przeszedłem do wilczego galopu. Przebijając się przez paprocie i krzewy malin, cały czas miałem na oku trop. Zapachu tropionego nie mogłem wychwycić. Zagłuszała go woń wilgotnych roślin.
Po kilku minutach poszukiwań zobaczyłem w oddali wilczą sylwetkę.
<Beatrice?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz