wtorek, 15 lipca 2014

Od Beatrice c.d. Azazela

Deszcz… Nieprzerwanie monotonny, a jednak tak potrzebny naturze. Jak zwykle zaskakuje swą różnorodnością, zwłaszcza w pogodzie. Jeszcze parę dni temu grzało słońce, a wodopoje były oblegane przez watahy spragnionych wilków. Teraz otaczał mnie gorszący chłód, mroźny wiatr jeszcze pogarszał stan nierozruszanych kończyn. Nozdrza wdychały co prawda rześkie i przyjemne powietrze, lecz przez mierzwiące je pyłki co jakiś czas układały się w znany każdemu sposób, by ten mógł kichnąć.
Parsknęłam ze złością i niechętnie uniosłam pysk. Przez tak długi czas chodu ze wzrokiem utkwionym w ziemi kompletnie straciłam orientację w terenie. Zapach igliwia zadziornie połechtał mi zmysły. Jakimś cudem z gęstego, wspaniałego lasku znalazłam się na rozległej, otwartej przestrzeni. Zewsząd pokrywały ją przedziwne monumenty z przeróżnymi rycinami. Część z nich bez wątpienia była runami, lecz jako osoba nieprawiona w tego typu sprawach nie potrafiłam ich odczytać. Nagle usłyszałam szelest i trzask nastąpienia na suchą gałązkę zdradził ciekawskiego. Odwróciłam się mrużąc lekko oczy. Nie musiałam wytężać wzroku by w cieniu rozłożystego dębu zobaczyć dobrze znaną mi sylwetkę Azazela. Przygryzłam wargę, podchodząc doń niepewnie.
- Postanowiłeś mnie jednak nie opuszczać? – uśmiechnęłam się zawadiacko, przechylając na prawo łeb. Opuściła mnie chęć na kłótnię, po prostu byłam zmęczona; dniem powszednim, ciągłym stronieniem od innych, nawałnicą spraw, do których nie miałam już głowy. Chyba towarzystwo w zdrowej ilości było mi potrzebne.

{Azazel, raczysz?}

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz