Deszcz… Nieprzerwanie monotonny, a jednak tak potrzebny naturze. Jak
zwykle zaskakuje swą różnorodnością, zwłaszcza w pogodzie. Jeszcze parę
dni temu grzało słońce, a wodopoje były oblegane przez watahy
spragnionych wilków. Teraz otaczał mnie gorszący chłód, mroźny wiatr
jeszcze pogarszał stan nierozruszanych kończyn. Nozdrza wdychały co
prawda rześkie i przyjemne powietrze, lecz przez mierzwiące je pyłki co
jakiś czas układały się w znany każdemu sposób, by ten mógł kichnąć.
Parsknęłam ze złością i niechętnie uniosłam pysk. Przez tak długi czas
chodu ze wzrokiem utkwionym w ziemi kompletnie straciłam orientację w
terenie. Zapach igliwia zadziornie połechtał mi zmysły. Jakimś cudem z
gęstego, wspaniałego lasku znalazłam się na rozległej, otwartej
przestrzeni. Zewsząd pokrywały ją przedziwne monumenty z przeróżnymi
rycinami. Część z nich bez wątpienia była runami, lecz jako osoba
nieprawiona w tego typu sprawach nie potrafiłam ich odczytać. Nagle
usłyszałam szelest i trzask nastąpienia na suchą gałązkę zdradził
ciekawskiego. Odwróciłam się mrużąc lekko oczy. Nie musiałam wytężać
wzroku by w cieniu rozłożystego dębu zobaczyć dobrze znaną mi sylwetkę
Azazela. Przygryzłam wargę, podchodząc doń niepewnie.
- Postanowiłeś mnie jednak nie opuszczać? – uśmiechnęłam się zawadiacko,
przechylając na prawo łeb. Opuściła mnie chęć na kłótnię, po prostu
byłam zmęczona; dniem powszednim, ciągłym stronieniem od innych,
nawałnicą spraw, do których nie miałam już głowy. Chyba towarzystwo w
zdrowej ilości było mi potrzebne.
{Azazel, raczysz?}
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz